×
W górę
×
Akademia Płodności / Blog / Bez kategorii / PCOS a ciąża. Historia Zosi
PCOS a ciąża
01.08.2019
PCOS a ciąża. Historia Zosi

Pewny plan: Będę mamą

Od kiedy pamiętam wiedziałam, że chcę mieć dzieci. Nie wiedziałam kim będę z zawodu. Odkładałam decyzję co do wyboru kierunku studiów najdłużej jak się dało (a później i tak ją zmieniałam!). Nie wiedziałam też jak będę pracować, gdzie będę mieszkać. Ale byłam pewna, że będę mamą. Choć teraz gdy o tym myślę, wydaje mi się to abstrakcyjne- jest prawdziwe. Jako kobiecy podlotek, kilkunastoletnia Zosia zaplanowała sobie bycie mamą.

Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że może okazać się to trudniejsze niż mogłoby się wydawać. I że pierwszy raz tak dosadnie życie zechce udowodnić mi, że samo „chcenie” i deklaracje „zrobię wszystko” nie będą miały większego znaczenia.

side note: Niesamowite jest to, jak później w życiu przyszło mi poznawać od bardzo wielu Staraczek ten sam zamysł i plan na życie pt. „od zawsze wiedziałam, że będę mamą”, „zawsze chciałam mieć dzieci”.

„Taka młoda, a taka chora”

Łańcuszek, albo litania chorób- tak zwykłam nazywać swoją kolekcję, którą mój organizm postanowił (oczywiście bez mojej zgody!) co jakiś czas sukcesywnie poszerzać. Tak jakby obrał sobie za cel testowanie mnie i moich granic. W myśl zasady „przed 30stką do miliona” uderzył w klimaty „przed 25 na rekord!”

„Zosinku, zobacz! Mamy już PCOS i Hashimoto i żyjesz sobie. Teraz spróbujemy jeszcze z hiperprolaktynemią i endometriozą- ale będzie fun!”

I tak oto na kolejnych wizytach, u kolejnych specjalistów, lekarzy, profesorów dowiadywałam się, że jedzie ze mną na pokładzie kolejny pasażer na gapę. Jedzie i bezczelnie triumfalnie suszy zęby, a na jego szyji wisi tabliczka z napisem „Zostanę z Tobą już na zawsze. Nigdy Cię nie opuszczę.”

Daj sobie w końcu pomóc

Nie będę rozwodzić się tu teraz od czego się zaczęło, co miało w tym największy udział i jak to się w ogóle stało. W końcu jednakprzeczołgana, ostatecznie przeżuta emocjonalnie i fizycznie trafiłam na terapię. A właściwie dwie terapie.

Jedna dotyczyła tylko mnie, była moimi indywidualnymi spotkaniami z terapeutką. Natomiast na drugą uczęszczałam wraz z mężem. To było podczas najbardziej ostrego zakrętu, z którym dotychczas przyszło nam się zmierzyć. (Mam nadzieję, że nigdy nie będzie aż takiej powtórki z rozrywki).  Nie będę wdawać się w najdrobniejsze szczegóły, ponieważ nie dotyczą one tylko mnie. Najzwyczajniej w świecie nie mam prawa się nimi dzielić tu, publicznie. Napiszę Wam tylko, że terapia jest czymś co dało mi więcej niż oczekiwałam. Co więcej- procentuje codziennie!

To jedna z lepszych inwestycji, którą możecie podarować sobie, swojemu małżeństwu, właściwie każdej ważnej dla Was relacji- z mamą, tatą, rodzeństwem, przyjaciółką czy partnerem biznesowym.

I nie czekajcie tak długo jak ja- do ostatniego tchnienia. To naprawdę nierozsądne. Bycie Zosią Samosią nie zawsze jest mądre. Takie samotne szarpanie się z problemami dłużej niż to koniecznie, może bardzo poranić Wasze serca i relacje z ludźmi, których kochacie. Po prostu- dajcie sobie pomóc. Otwórzcie się na ludzi, którzy mogą to zrobić.

Just do it- nie takie to proste

Zawsze miałam problem z mobilizacją. Matko, jaki ja mam z tym problem! Mam teraz na myśli rygorystyczne trzymanie diety i mobilizowanie się do regularnej aktywności fizycznej.

Obserwuję od lat swoich pacjentów i zdążyłam wyodrębnić kilka określonych typów zachowań, które prezentują podczas kolejnych prób dietetycznych. Jest np. taka grupa, która bardzo komfortowo czuje się z określonymi zasadami (muszą być jasno określone), które po prostu punkt po punkcie wypełnia.

Każde odhaczenie kolejnego punktu sprawia im satysfakcję i przybliża do osiągnięcia celu, jednocześnie upewniając w przekonaniu, że idą najwłaściwszą drogą.

Ja to szalenie podziwiam, ale… to zupełnie nie moja grupa krwi. Zupełnie! Podejmowałam wiele rygorystycznych prób- zarówno dietetycznych jak i (głęboki wdech) sportowych- każda z nich prędzej czy później kończyła się sromotnym fiaskiem.

Nadszedł styczeń gdy pomyślałam sobie dwie rzeczy.

Tzn pewnie pomyślałam sobie ich o wiele więcej, ale o dwóch Wam teraz chcę napisać:

  1. Trzeba porządnie się za siebie wziąć. Ponownie.
  2. „Ejże, Zosinku! Jak to ogłosisz światu to wiesz, że troszkę głupio będzie nie wywiązać się z założeń?”

No rzeczywiście! To już nie tylko wstyd przed mężem, mamą czy przyjaciółką, bo ten jakoś łatwo było przełknąć.

Potrzebowałam ostatecznego kopniaka- ogłosiłam wyzwanie, w którym wraz z dziewczynami wspólnie motywowałyśmy się do działania- jadłyśmy zdrowo, piłyśmy wodę, uprawiałyśmy sport i w tym wszystkim nie zapominałyśmy też o duszy i relacjach.

Nie byłabym sobą gdybym nie zostawiła sobie wentylu bezpieczeństwa. Takie małe okienko, podczas którego mogę legalnie zjeść coś nie do końca legalnego, na imprezie wypić ukochanego aperolka czy w niedzielę do kawy spałaszować kawałek ciasta babci.

Choć brzmi to idyllicznie, muszę szybko dodać- okienko było jedno na tydzień, a nie, że tydzień był usłany okienkami. Wybaczcie, że właśnie zburzyłam ten miły klimat aperolkiem doprawiony, ale taka prawda. Wiadomo- każdego szkoda.


Uprzedzając Wasze pytania: wyzwanie jest już zakończone, grupa na facebooku została zarchiwizowana.


Być może to pierwsze na świecie wyznanie dietetyka, który mówi, że nienawidzi aktywności fizycznej, ale jest to tak prawdziwe, że dźwignę je na swoich barkach. Jest też bardziej pozytywna wersja, a mianowicie taka, że po prostu jeszcze nie znalazłam takiej aktywności fizycznej, którą bym pokochała (albo chociaż zaakceptowała- miejmy umiar). Ale ona gdzieś tam jest i czeka na mnie z otwartymi ramionami. Muszę ją TYLKO odnaleźć.

Wracając do stycznia i moich sportowych zmagań o lepsze ‘jutro’- wybrałam basen. I muszę przyznać- byłam bardzo zmobilizowana. Odkryłam, że najlepiej w moim wypadku sprawdza się ‘załatwienie’ treningu z rana i tak też robiłam. Później cały dzień myślałam „Matko, jak to cudownie, że już z głowy!” i byłam z siebie dumna. Ci z Was, którzy od dłuższego czasu są ze mną na Instagramie wiedzą, że czasami było nawet tak, że byłam pierwszą i jedyną osobą na basenie! Wszystkie tory dla mnie, pusta przebieralnia- piękna sprawa.

Starałam się odpuszczać wiele razy

Czasami od początku wiedziałam, że to próby spisane na straty od pierwszej myśli, że od początku się oszukuję, że i tak dokładnie wiem, w którym dniu cyklu jestem.

Niekiedy udawało mi się wyluzować mocniej, na dłuższy czas- tak, żeby „odpuścić” i nie myśleć naprawdę. Ale prędzej czy później wracała natrętna myśl, że dłużej bierną i bezczynną być nie mogę, bo przecież czas ucieka… A każde tyknięcie zegara działa wyłącznie na moją niekorzyść.

Nadszedł jednak ten magiczny czas w moim życiu (terapia bardzo w tym pomogła), gdy pozwoliłam w swojej głowie otworzyć furtkę z napisem „zaakceptuję fakt, że być może nigdy nie będę miała swojego biologicznego dziecka”.

Nie wiedziałam co dalej z tym fantem zrobię. Czy będę szukać innych rozwiązań i być może dojrzeję do wizyty w ośrodku adopcyjnym? Zostawiłam sobie tę decyzję na czas gdy nie będzie mnie przerastała. Wtedy skupiłam się na czymś, czego usilnie nie chciałam dopuścić do swojej głowy przez wszystkie lata starań. Skupiłam się na tym, że może nie będę miała swojego biologicznego dziecka.

Jeśli brzmi to jak „just like that” to wiedz, że ta myśl była jedną z trudniejszych, z którymi przyszło mi się zmierzyć.

Z postawy wiecznie walczącej Zosi, której motto brzmi „zrobię wszystko, pójdę wszędzie, wezmę każdy lek, poddam się każdej operacji” musiałam pozwolić swojemu ciału i duszy przejść na tor „być może NIGDY”…

Pogodziłam się z tym i wtedy…

Nie mam recepty jak to zrobić, nie mam wskazówek jak tego dokonać. Co więcej- gdy moja terapeutka powiedziała, że aktualnie na terapii skupimy się na próbie akceptacji wizji życia bez dzieci- byłam wściekła. Nawet pomyślałam, że nie chcę wracać do jej gabinetu. Nie o taką pomoc mi chodziło. Ale czas pokazał, że moje myślenie było bardzo krótkowzroczne, a terapeutka jednak wiedziała co robi.

Nasze Dziecko pojawiło się w moim życiu w momencie gdy zupełnie pogodziłam się z tym, że być może nigdy go nie będzie. Podpisałam kilka umów zobowiązujących mnie zawodowo na długo (w tym, niektóre na lata). Wynajęłam biuro, za wszystkie oszczędności kupiłam meble, komputery i bilety lotnicze.

Tak… Dużo biletów lotniczych, na odłożone wcześniej podróże, które później tylko wykreślałam z kalendarza.

Ale akurat takich powodów wydawania pieniędzy w błoto życzę Wam wszystkim.

„Taka dietetyczka od płodności, a sama w ciążę nie umie zajść”

Otwierając się na cały świat i mówiąc o tym, że jestem aktywną staraczką i marzę o dziecku, odsłoniłam najbardziej skrywane i bolesne dla mnie zakamarki.

Podjęłam również decyzję, że niejako inni mogą również oczekiwać wraz ze mną- jasne. Ale nie wzięłam pod uwagę, że znajdą się osoby, które będą tego ode mnie oczekiwać. Tak jakby to było zależne od mojego „teraz chcę bardziej to teraz sobie zajdę wreszcie”.

Moją retoryką, jak również retoryką Akademii Płodności nigdy nie było i nie będzie sentencja gwarantująca zajście w ciążę. Nigdy nikt nie może dać Wam tej gwarancji, ale można zwiększać szansę i prawdopodobieństwo, że się uda – tym się właśnie zajmujemy.

I owszem- jestem „ciocią” wielu maluszków, którym mam nadzieję ułatwiłam przyjście na ten świat dietą, ale to nie sprawiło, że nagle stałam się posiadaczką tajnych mocy, dzięki którym mogłam sprawić, że sama zajdę w ciążę.

Znam kryteria postępowania w przypadku chorób, które mam, wiem co robić z talerzem by skomponować go w sposób najlepszy dla mnie- przy takim, a nie innym zestawie chorób- robiłam to.

Całą wiedzę, która przybliży Was do tego szczęścia znajdziecie w naszych dietach, ebookach i webinarach. Wszystko co wychodzi spod naszych rąk jest właśnie po to, aby spełniać Wasze marzenia, wszystko to co pomogło i nam znajdziecie właśnie tam.

Starając się, dając z siebie wszystko, jeżdżąc po Polsce szukając pomocy u kolejnych lekarzy, przyjmując kolejne dawki hormonów, robiąc setki badań. Jednocześnie nieustannie pracując i pomagając innym parom w spełnianiu marzeń.

Czasami internet częstował mnie gorzkim komentarzem w stylu „taka dietetyczka od płodności, a sama w ciążę nie umie zajść”, „no to jesteś w końcu w tej ciąży czy nie, bo w końcu nie wiem”.

Wiem, że części z Was, która widziała tego typu komentarze również było przykro. Dziękuję wszystkim, którzy reagowali, napisali ciepłe słowo i starali się zrównoważyć tę ciemną stronę, na którą czasami nie byłam gotowa.

Mam naprawdę fajne życie, kurczę!

Mimo wielu upadków, wyborów, z których nie jestem dumna w końcu udało mi się znaleźć niszę, w której ulokowałam swoje życie i byłam z niej naprawdę zadowolona.

Ułożyłam się kiedyś w hamaku z kawą i zaczęłam myśleć o tym, że chyba za mało doceniam to co mam.

A mam naprawdę bardzo wiele! Mam u boku naprawdę wspaniałego faceta, który na dodatek jest moim mężem. Nie zawsze za mną nadążał, ale nigdy się ode mnie nie odwrócił, nigdy mnie nie opuścił (mimo, iż naprawdę nie byłam żoną marzeń).

Mam zdrową, kochającą się rodzinę. A w niej wielu ludzi, z których miłości, mądrości życiowej i ciepła mogę czerpać nieustannie.

Mam wspaniałą, rozsądną wspólniczkę, z którą tworzę piękne rzeczy i realnie pomagamy ludziom.

Do tego mam wspaniałych przyjaciół, którzy są jak rodzina z wyboru.

Mam dach nad głową, mam co jeść, mam się w co ubrać.

Czuję się potrzebna. Mam czym się dzielić, mam wiele do zaoferowania.

Boże, mam naprawdę fajne życie a tak mało je doceniam, wciąż skupiając się na tym czego nie mam.

Moje Dziecko jest DAREM

Człowiek, którego noszę pod sercem jest darem.

To głębokie poczucie towarzyszy mi od pierwszego dnia gdy dowiedziałam się o Jego istnieniu. Nie ode mnie zależało to, że jest z Nami ani nie od mojego Męża. Nie od nikogo tu na ziemi. Dostaliśmy tego Człowieka właśnie teraz, bo dokładnie tak miało być.

Wiele z Was gdy dowiedziało się, że jestem w ciąży pisało, że „karma wraca”, „dobro zawsze wraca”- może to właśnie to.

Choć nie zawsze było mi po drodze z Bogiem, czuję, że to właśnie On miał na to wszystko plan, który nie do końca byłam i jestem w stanie zrozumieć.

Może to te przetarte w kolanach spodnie mamy podczas pielgrzymki, może te wszystkie różańce odmówione przez babcie, wyzwania, które podejmowała rodzina w intencji tego Człowieka, może moje milionowe „ Boże, błagam Cię!”, a może ta energia, która wraca- może. Wszystko może. Bo może po prostu tak miało być.

MOŻE- bo nigdy się tego nie dowiem. Ale uczucie, że otrzymałam dar jest przeszywająco mocne.

JAK? Zosiu, JAK?

Wciąż pytacie mnie JAK?

Jak wyglądała moja dieta, talerz, co jadłam, co zrobiłam, że noszę pod sercem ten CUD – a ja zrobiłam to co możecie również zrobić Wy. To wszystko możecie odnaleźć w naszych dietach, ebookach i webinarach.

Wszystko to dzięki czemu na tym świecie są powiększone o małych mieszkańców domy, które długo w sercu będą nosić Akademię Płodności.

Krótka zdjęcio-opowiadanka

To zdjęcie zostało zrobione dokładnie tego dnia gdy czekałam na wyniki pierwszej bety.

Były walentynki. Pamiętam, że miałam przygotowany podarunek dla Dudka i nie mogłam odpędzić od siebie myśli, że może uda mi się sprawić mu w końcu ten najpiękniejszy prezent i do paczki dołożę jeszcze dwie kreski…

Trochę się ganiłam za to, że znów robię sobie nadzieję, a z drugiej strony towarzyszyło mi dziwne przeświadczenie, że w tym miesiącu jest jakoś INACZEJ.

Laboratorium przysłało smsa, że wyniki są gotowe do odbioru.

Dygocząc jak galareta, cudem wpisałam wszystkie dane by ujrzeć wynik… beta mniejsza niż 1,2.

To był 35 dzień cyklu.

Byłam na siebie wściekła.

Nigdy się nie nauczysz Zosin. Zawsze ta sama historia. I zawsze tak samo Ci przykro.

Już nigdy się nie dam samej sobie tak nabrać!

Minęło 8 kolejnych dni. Okres wciąż się nie pojawiał.

Ale zaczęłam sobie tłumaczyć, że w sumie 4 razy w tym miesiącu latałam samolotem, miałam za sobą pracochłonny czas na warsztatach- pewnie coś znów się rozregulowało.

Postanowiłam zrobić test. (Tak, nieco ponad tydzień wcześniej obiecywałam sobie, że już nigdy więcej nie dam się sobie nabrać- nie pytajcie, nie oceniajcie- życie)

To jest właśnie TEN pierwszy test ciążowy, który zrobiłam i zadzwoniłam ze złością do Ani, mówiąc, że znów wyszedł jak poprzedni, który mnie oszukał! Że znów widać cień drugiej kreski i że mam tego dosyć.

W oczekiwaniu na betę (miałam wrażenie, że to trwa wieki!) zrobiłam drugi test- oczywiście nie wytrzymałam.

Miałam oczy jak 5 zł. Tak bardzo trzęsły mi się ręce…

„No Zosinku, dwa testy chyba się nie mogą mylić, co?”

„No stara! Chyba jesteś w ciąży!”

Kolejna beta potwierdziła to co pokazały dwa testy rano- jestem w ciąży.

Robiąc betę wtedy, w walentynki musiałam dosłownie otrzeć się o moment gdy była jeszcze na tyle niska, że nieoznaczalna.

A tu test, który wykonałam kolejnego dnia, żeby sprawdzić czy ten sen nadal trwa.

Swoją drogą pokusiłam się o kilka takich „sprawdzań” w pierwszym trymestrze. Ciągle wydawało mi się, że to nie może być prawda. Myślałam, że zaraz się obudzę i znów ujrzę dobrze znany widok jednej kreski.

Każdy następny wychodził jednak coraz wyraźniej, a Ania na moje zdziwienia zwykła odpowiadać: „No stara! Chyba jesteś w ciąży!”

Całe szczęście w końcu pozwoliłam sobie uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę.

Na kolejnych wizytach mogliśmy obserwować bijące serduszko, a później dwie rączki, dwie nóżki.

PCOS a ciąża? Cuda się zdarzają!

To zdjęcie pewnie większość z Was kojarzy 🙂

Tym obrazkiem postanowiłam podzielić się ze światem informacją, że cuda się zdarzają!

Przecież mówili, że nigdy Cię nie będzie, że mam zapomnieć, pogodzić się- bo nigdy się nie pojawisz.
Tyle czasu pracowałam na terapii nad tym, by wyobrazić sobie życie bez Ciebie i zaakceptować je.
Wątpiłam w Ciebie nieraz, przyznaję. Potykałam się i upadałam.
Ale wyobrażałam sobie, że zerwiesz dla mnie kiedyś bukiet stokrotek i wstawałam- prędzej czy później.
Bo przecież nie mogłam ostatecznie się poddać.
Boże! Mogłabym się poddać w tej walce o Ciebie?! Mały Człowieku, mój wielki Cudzie- błagam, daj doczekać mi tego bukietu stokrotek. Niesionego w Twoich małych łapkach… Dawno nie brakowało mi słów tak jak teraz.
Tak bardzo na Ciebie czekałam!

A później już tylko rosłam, rosłam, rosłam i rosłam.

I coraz szerzej się uśmiechałam.

A tak wygląda skład Akademii Płodności dziś.

Wierzymy w Cuda, robimy w Cuda, doświadczamy Cudów! 

Pamiętacie powiedzenie mojego dziadka?
Największe sukcesy osiąga się na ostatnim oddechu… 
Ściskam Was, wierzę w Was, trzymam za Was kciuki,
podpisano: Zosia w dwupaku